sobota, 11 marca 2017

Pohádkovou stezkou do dziurkacza :)

 Dzisiejszą wędrówkę trudno było wcześniej zaplanować.Cały tydzień praktycznie deszczowy i ponury.Wczorajsze sprawdzanie pogody późnym wieczorem dało nam nadzieję na słoneczko dzisiejszego dnia.Postanawiamy więc to wykorzystać delikatnym spacerkiem.
Wstajemy o 6-tej,jemy śniadanie,pijemy kawę,robimy kanapki i pakujemy plecaki.Kiedy jesteśmy gotowi idziemy w kierunku dworca kolejowego,bo z przystanku obok stacji odjeżdżamy busikiem o 8:22 do Kowar.Podróż mija nam szybko i bezproblemowo.W Kowarach jesteśmy kilka minut przed 9-tą.Na przystanku spotykamy Tomka,który był pewny,że Radek dziś będzie jechał do Czech i trzeba przyznać,że nic,a nic się nie pomylił.Witamy się,rozmawiamy chwilę i kiedy dostrzegamy autobus jadący do Pecu pod Sněžkou,żegnamy się z Tomkiem i i idziemy na drugą stronę ulicy,gdzie zatrzymuje się nasz transport.Wsiadamy do niego,kupujemy bilety i rozsiadamy się wygodnie.Jedziemy do miejscowości Malá Úpa.Do Przełęczy Kowarskiej droga jest czarna,ale dalej jest już biała.Nasypało sporo śniegu.W Jeleniej padał deszcz,ale zrobiło się zimno,zatem w Górach sypnęło dość dobrze białym puchem.Jedziemy.Podziwiamy widoki,rozmawiamy,co jakiś czas zaglądamy na przednią szybę,a właściwie na to co dzieje się za nią.Droga bieluteńka,ale przejezdna,więc autobus spokojnie po niej jedzie.I tak docieramy do Przełęczy Okraj.Przejeżdżamy przez nią,zjeżdżamy do Malej Úpy.Wysiadamy koło punktu informacji turystycznej,żegnając się z Panem Kierowcą mówiąc:"do zobaczenia".










 W Malej Úpie byliśmy kilkanaście,a może i więcej razy.Stąd ostatnio ruszamy w Góry.Dziś jednak mamy w planie delikatny spacer do "dziurkaczy".Po opuszczeniu autobusu,od razu ruszamy na szlak.Idzie się dobrze,śnieg jest idealny do pieszej wędrówki.Wkraczamy na żółty szlak i praktycznie od razu zatrzymujemy się na "szklaną" sesję zdjęciową.Co niektóre drzewa są pokryte warstwą lodu i niesamowicie pięknie to wygląda.Robimy zdjęcia,sporo zdjęć i dopiero po nich idziemy dalej.

























































 Przechodzimy obok starych i nowych,drewnianych domów przycupniętych na zboczach.My przy budynku z opisem o Osadzie Černá Voda,skręcamy w prawo i wkraczamy na pohádkovou stezku.




















Namierzył nas!!!













Idziemy wzdłuż rzeczki,która cicho szemrze płynąc po kamykach i progach.Mamy ją najpierw z lewej strony,a po przejściu przez mostek po prawej stronie.Leśna droga doprowadza nas do niewielkiego mostku.Radek stwierdza,że jeśli pójdziemy przez niego,na drugi brzeg,to najprawdopodobniej dotrzemy do Haidy-jednego ze szczytów dziurkaczowych.My jednak idziemy dalej prosto i docieramy do ławki ze stołem i jednej z bajek Marii Kubatovej.

"Bajka Wikliniarska.-Skąd się wzięło w górach rzemiosło wodnika.
W czasach prababci nie chodziło się z byle jakimi niedomaganiami zaraz do doktora,lecz dopiero,kiedy już kto ledwie zipiał.Na zwykłe dolegliwości prababcia miała w domu aptekę z bożej łaski.Wszystko,czego potrzebowała do kurowania chorych rosło na łąkach i w lesie.Prababcia zbierała i suszyła zioła lecznicze a swą aptekę w płóciennych woreczkach miała porozwiaszaną wokół pieca.Pewnego razu wracając z lasu spotkała na ścieżce staruszka wlokącego koszyki.Staruszek był strasznie zasuszony jak szczapa a nawet jeszcze bardziej jak pieprz.Gdyby z gór powiał wiatr porwałby go jak piórko,pomyślała sobie prababcia.Mało nie rozgniewała się na jego bliskich,że pozwalają,aby staruszek sam tak tułał się po świecie.Biedaczysko wygląda jakbymiał się lada chwila rozsypać.Sumienie nie dało jej spokoju dopóki nie spytała czy czegoś nie potrzebuje.Ale staruszek nie odpowiedział tylko otwierał usta łapiąc łapczywie oddech jak ryba na piasku.
Prababcia długo nie zastanawiała się,zarzuciła sobie staruszka na ramiona razem z koszykami i w domu położyła do łóżka.Nie pytając o nic podała mu kubek leczniczego wywaru z czarnego bzu,by zwilżyć wyschnięte gardło.Staruszek rzucił się jak ryba w sieci,chwycił kubek i pił aż mu w brzuchu pluskało.Wypił i wyciągnął rękę gestem nie pozostawiającym wątpliwości,że wypiłby jeszcze jeden.Nic dziwnego.Musiał być strasznie spragniony-biedaczysko-przy każdym ruchu szeleścił jeszcze.Ale po wypiciu trzeciego kubka wydawało się prababci,jakby staruszek zaczął tracić zmarszczki.Jakby nadmuchiwał się pęknięty balon.Po piątym kubku zadowolony staruszek cedząc słowa parskał:"Prachsum,tatarak,pani gospodyni,postawiła mnie pani na nogi.Sam bym się dalej o suchym pysku nie dostał!"
Prababcia słysząc takie podziękowanie pogroziła palcem:"Dziadku,dziadku,tak się  nie dziękuje!"
Staruszek uśmiechnął się do niej gębą szeroką jak młyńska śluza,poruszył wąsikami jak sum a z lewej poły płaszcza zaczęło mu kapać jakby tam tajał śnieg.
Prababcia poznała natychmiast,że to wodnik i ze strachu upuściła kubek z leczniczym wywarem z czarnego bzu.Na miłość boską,kogo to przyprowadziłam sobie do domu.Ale wodnik nie spoglądał na nią złym okiem,tylko odsunął się od pieca i włożył nogi do szaflika,w którym prababcia miała wodę na statki."Och,ach,co za rozkosz,"mruczał zadowolony wodnik."Dobra istoto,nie miałabyś jeszcze czegoś mokrego na drogę?"
"A dokąd to się dziadku wybierasz?"
"Do doktora,pani gospodyni,"kwęknął smutnie wodnik."Bóg wie,co tam wpuszczają do Izery,że ta woda nam wodnikom nie służy! Przyszła na nas jakaś cholera.Przed zeszłą wielką wodą pochowałem moją wodnikową,a dzieci,biedaczyska,też już pokasłują i straciły apetyt.Idę więc do doktora do Jablońca po jakiś medykament.Niosę koszyki,ten miniejszy jest na leki,a ten większy dam mu jako prezent w zamian za te leki.Koszyk jest solidny,pleciony z wikliny wierzbowej podczas pełni księżyca.
Prababcia przyjrzała się koszykowi okiem gospodyni.Przydałby się na kartofle.Palnęła więc wodnikowi prosto z mostu:"Na co doktorowi koszyk,skoro kartofli nie sadzi?"
Wodnik kwaknął:"Pani gospodyni,ludzkimi pieniędzmi nie dysponuję.Przyniósłbym mu ryb,ale w tej spiekocie wyschłyby po drodze na wiór.Uszyłbym i płaszcz i buty,przecież naszym wodnikowym rzemiosłem jest szycie na wierzbie.Ale w butach z żabiej skóry doktor daleko by nie zaszedł,a płaszczy według najnowszej mody szyć nie potrafię.Niosę mu więc koszyk.Jest z mojej ulubionej wierzby i posłuży mu wiele lat."
Prababcia pospekulowała i rzekła:"Wiesz pan co,wodniku,ja się nim sama zajmę a on mi w zamian za doktorowanie da ten piękny koszyk."
Wodnik pełen troski spytał:"A co z moją dziatwą?To głównie dla nich znoszę udręki podróży do Jablońca!"
Prababci było wodnicząt bardzo żal."Jeśli kaszlą,dam dla nich miód z dmuchawca.Wiosenny dmuchawiec cukrem zasypany,w ziemi do połowy flaszki zakopany zanim księżyc dorośnie i zniknie,ma tę akurat moc."
Wodnik podziękował,ale ledwo wyszedł za próg,nogi ugięły się pod nim.Zaczął się uskarżać:"W izbie,w chłodzie było mi jak u pana Boga za piecem,a na słońcu czujęsię jak w piekle.Potknę się i rozbiję flaszkę z dmuchawcowym eliksirem.Nie dowlokę się ani do doktora,ani do swej chłodnej toni."Podał prababci witkę wierzbową i poprosił:"Bądźcie pani gospodyni tak dobra i zanieście ten lek mej dziatwie.Nie zaszkodzi również jeżeli rzucicie okiem,co tam broją.Wystarczy tą witką smagnąć a woda sama się rozstąpi.Przejdzie pani gospodyni z flaszką suchą nogą jak po polu aż do drzwi mego domu."
Prababcia zastanawiała się.Utonięcia bać się nie musiała skoro wodnik siedział u niej w domu.Wzięła witkę na poskromienie wody,do koszyka włożyła flaszkę z miodem z dmuchawca,dorzuciła bochenek chleba i ruszyła do toni wodnika.Witką utorowała sobie przejście i dotarła aż do jego posiadłości.Brak ręki gospodyni rzucał się w oczy.Ogródek zarośnięty chwastami,ryby w kurniku wyschnięte jak szczapy.Podzieliła między wodniczęta lek i chleb,wytarła im nosy i ruszyła w drogę powrotną do domu.Ale już z daleka czuła,że w domu coś nie jest w porządku.Już z daleka słyszała wyśpiewywanie i kumkanie jak na wiosennych żabich koncertach.Otworzyła drzwi i co widzi:wodnik w doskonałym humorze,przed nim najróżniesze maści i nalewki na pół opróżnione.Wystarczył jeden rzut oka na półki by zrozumiała,co się stało.
"Ty piekielny wodniku,przecie żeś mi wypił pół mojej apteki! Tatarak zalewałam gorzałką na krople tatarakowe na chore żołądki a maści z pomornika górskiego na obolałe kończyny pradziadka!" Lamentowała prababcia nad wyleczonym wodnikiem.
A wodnik na to:"Dobrodziejko moja,miałem straszliwe pragnienie i piłem wszystko,co mi wpadło w ręce."Z lewej poły kapało mu a wokół pachniało ziołami leczniczymi."Ja pani dobrodziejce nic dłużny nie zostanę,uplotę jej drugi koszyk,"obiecywał wodnik.
Prababcia nie straciła głowy i szybko obliczyła straty."W chałupie przydałoby się więcej koszyków.Mniejsze na grzyby,większe na kartofle.Wiesz co,wodniku,ja doleczę twoją dziatwę a ty nauczysz kilku naszych chłopców rzemiosła wikliniarskiego."
Wodnik chwilę zastanawiał się:"Jeżeli nauczy ludzi wyplatać koszyki mogliby później zniszczyć wszystkie wierzby wokół toni.A gdzie by później przesiadywali wodnicy,szyli buty i płaszcze oraz wyplatali koszyki z wikliny?"
Ale w końcu dał się przekonać.Ale musiał jeszcze wodnik parę dni z nauką potoków poczekać aż się księżyc zaokrągli.A to dlatego,aby nauczyli się pleść koszyki piękne i okrąglutkie,tak okrągłe jak okrągły bywa księżyc w Karkonoszach,kiedy dorośnie do pełni."-Tłumaczył Andrzej Magala-tekst przepisany z tablicy.

Przystajemy przy zielonym wodniku na sesję zdjęciową i dopiero po niej idziemy dalej.I tak docieramy do skrzyzowania,stąd do miejsca zwanego "przy skoczni narciarskiej" mamy 400 metrów.Wędrujemy więc w tym kierunku.






















Kiedy wychodzimy z lasu,dostrzegamy że droga,ubita małym ratraczkiem,wiedzie przez stok narciarski z wyciągiem orczykowym.Stajemy w miejscu,bo nie bardzo wiemy jak mamy iść dalej,ale po chwili namysłu,stwierdzamy,że droga wiedzie właśnie pod wyciągiem przez stok.Idziemy powoli,uważając na małych i większych narciarzy.Udaje nam się przejść na drugą stronę i wchodzimy na leśną drogę.Idziemy nią kawałek i docieramy do miejsca odpoczynkowego z kolejną bajką.

"Bajka Tkacka.-Jak do Karkonszy wkradła się Bieda.
Słyszeliście kiedyś bajkę o Biedzie,która straszy biednych ludzi? Wysiaduje ponoć u nich w domu za piecem czychając na chwilę kiedy gospodynie noszą na stół miski z jadłem.Natychmiast zsuwa się z pieca,wyciąga chude ręce i odbiera obżartuchom kąski prosto od ust.W takim przypadku człowiek wstaje od stołu słaby i nienajedzony,chwiejąc się jak niepełny worek.I do królestwa ducha gór Karkonosza udało się wkraść takiemu potwornemu stworzeniu.A ja wam opowiem jak to się stało.
Na kmienistych zboczach królestwa Karkonosza ludzie nigdy nie mogli liczyć na bogate plony.Górale siali i sadzili to,co w tych warunkach mogło zaspokoić choć trochę ich głó.Sadzili kartofle na strawę,a aby zapewnić sobie utrzymanie siali len.Z lnu przędli włókno,a z włókna tkali płótno.Dlatego chałupy w Karkonoszach mają wielką izbę,aby zmieścił się tam warsztat tkacki.A okienka w tej izbie dookoła,aby dobrze widzieć płótno ze wszystkich stron,w ślad za wędrującym po niebie słoneczku.Tak żyli sobie na tych kartoflach gotując je raz w mundurkach,innym razem warząc z nich kartoflankę.A warsztat tkacki śpiewał im do tego:
         "Na cukier,na tytoń,na piwa dzban,
          na długi,na kawę,na daninę dam."
Górale żyli w pokoju więc i sam Karkonosz mógł być zadowolony.Dużo mniej powodów do zadowolenia mieli ci,co zamieszkiwali swe gniazdo piekielne głęboko pod ziemią,gdzie knuli wszelkiego rodzaju nikczemności."Gdzie panuje zadowolenie,tam nam nic nie pomoże,skonstatował władca tych ciemnych mieksc Lucyfer."Musimy jeszcze wymyśleć na tych górali jakiś fortel."Swoim rogatym poddanym kazał rozrzucić po górach diabelskie jajka.Być może ktoś zbierający grzyby schyli się po nie,by mieć czym okrasić kartoflankę.
Nie umiem powiedzieć wam,który nieszczęśnik to zrobił:być może Francek albo Wacek.Prawdziwków wiele nie pokazało się wówczas więc ów człowiek zbierał wszystko,co mu wpadło w rękę.Wśród maślaków,podgrzybków i kurek włożył do koszyka i to diabelskie jajo.Było okrągłe,miało długą,cienką nogę sterczącą z mchu.Małżonka już sobie z tym jakoś poradzi:czy ususzyć na zimę,czy też usmażyć lub dać do zupy.
Górale są oszczędni więc gospodyni nie wyrzuciła tego podejrzanego jaja.Postawiła na płytę kuchenną garnek z wodą i spróbowała to jajo ugotować.Ale żarłokom nie przypadło do gustu.Dotknąć go nawet nie chcieli."Przecież tego nie wyrzucę skoro osoliłam wodę,"rzekła gospodyni."Komu nie smakuje być może do wieczora zgłodnieje a później zje to,co ma na stole."W ten sposób oszczędna matka odgrzewała jajo diabelskie na kolację a później jeszcze na drugi dzień na obiad.Kiedy odgrzewała je na piecu po raz siódmy wylęgła się z niego Bieda.Lekko trzasnęło tak jak kurczak lęgnie się ze skorupki a z jaja wyszła osóbka cieniutka jak nić,rzadka niczym mgła,że ani nie zauważyli jak zagnieździła się za piecem.
Już wkrótce mogli przekonać się jakie potworne stworzenie rozgościło się pod ich dachem.Kartofle znikały z miski,dziatwa wstawała od stołu głodna,koźlęta się nie udały,co gorsza i koże stracili.Na domiar złego przędza na krosnach zerwała się a gospodyni rozdarła sobie o gwóźdź świąteczną spódnicę.Jeżeli do tej pory jako tako udawało im się wiązać koniec z końcem, o tyle od tej chwili pojawiły się trudności i przybyło kłopotów.Kiedy majster odniósł płótno do miasta na sprzedaż,kupiec nasadziwszy na nos okulary bardzo dokładnie oglądał materiały.Dokładniej niż zazwyczaj."Człowieku,coś ty robił? Tutaj jest pomylony wzorek,tam znowu supełek,o a tam następny!" Z tego powodu potrącił tkaczowi z wypłaty a pod dachem było coraz gorzej.
Oczom głodnego przytrafiają się przywidzenia.I tak pewnego razu tkacz zauważył jak coś wypełza spoza pieca,wyciągnęło chudą rękę w kierunku misy z kartoflami i raz dwa-a kartofel zniknął w gębie! "No coś podobnego,to ty nam tak szkodzisz?! Już my cię przegonimy jak kot myszkę!" Zaraz zwołał wszystkich domowników z całęj chałupy:mamę,babcię,dziadka,dzieci i wszyscy razem zaczęli potworka Biedę gonić.
Ale takie potworki potrafią być niebywale zwinne jakby składały się z samych jaszczurczych ogonków.Nic nie pomagało,że goniący użyli wszelkich środków takich jak packa na muchy,warząchew,mątewka,tyczka do suszenia bielizny,korbka od warsztatu tkackiego,laska czy parasol.Bieda jakby się pod ziemię zapadła.Myśleli,że uciekła przez komin lub szparę w oknie.Skądże.Ukryła się w czółenku tkackim,którym przewleka się nici przy tkaniu płótna na lewą i prawą stronę.Już cieszyła się na to jak pohuśta się,jaka to będzie frajda.Zagnieździła się w czółenku na dobre,bawiła się przegryzywaniem nici trapiąc tkacza jeszcze kopę lat.
Aż tu nagle pewnego razu,przed Bożym Narodzeniem,kiedy tkacz spieszył się,by za utkane płótno kupić mąkę na świąteczne wypieki,ujrzał tę szkaradę jak wozi się w czółenku tam i z powrotem.Długo nie zastanawiał się i w oka mgnieniu wetkał nieproszonego gościa do płótna."A masz,ty wstrętna Biedo.Już się nie wypleciesz!"-zacierał ręce zadowolony z siebie.Szybko zwinął płótno i pospieszył do miasta sprzedać je z Biedą wetkaną do ręcznika kupcowi.Tenże,który był zwykły skrupulatnie kontrolować każdą pracę nasadił na nos okulary i od razu spostrzegł wadę."Tutaj znowu masz,człowiecze,supełek na płótnie!" wytykał tkaczowi.Wziął pincetę,ale ledwo ten węzełek z utkanego ręcznika wyciągnął,nagle oswobodzona Bieda skoczyła mu na kark.Tkacz z satysfakcją pogwizdywał sobie w duchu,zgarnął zarobione pieniądze,kupił mąkę i uciekał do domu ile mu sił starczyło,aby go Bieda nie dogoniła."-Tłumaczył Andrzej Magala-tekst przepisany z tablicy.

Przystajemy na chwilę,czytamy i robimy zdjęcia.Rozglądamy się dookoła w poszukiwaniu miejsca gdzie kiedyś była tu skocznia niarciarska,ale nie odnajdujemy go,więc powoli idziemy dalej.Przy mostku dostrzegamy ławeczkę-miejsce na odpoczynek super,ale kiedy odwracamy się naszym oczom ukazuje się widok na Śnieżkę.Piękny widok :)











































Nie siadamy jednak na ławeczce,idziemy dalej.Przechodzimy przez mostek i zaczynamy się piąć ku górze.Co jakiś czas oglądamy się za  siebie i podziwiamy Śnieżkę-piękną,białą,chowającą się za chmurą,to znów odsłaniającą swe cudne oblicze.Byliśmy tam w zeszłą niedzielę....Dziś spoglądamy na nią z daleka....
Kiedy stajemy na górze drogi,okazuje się,że mamy stąd 100 metrów do kościoła i nawet widać świątynię.Idziemy w jej kierunku.Przystajemy na chwilkę przy murze okalającym cmentarz,kilka zdjęć i skręcamy w prawo na drogę wiodącą na Kraví hore.Na skrzyżowaniu mamy wybór,albo iść w lewo,albo skręcić w prawo.










Wędrujemy leśną dość szeroką drogą,powoli,delikatnie wspinając się wyżej i wyżej.Przystajemy co jakiś czas i robimy zdjęcia.






















I tak niespiesznie docieramy do kolejnej bajki Marii Kubatovej.

"Bajka Zduńska.-Jak diabełek stał się piecuchem.
Było to bardzo dawno temu,kiedy prababcia nie kupowała jeszcze chleba od piekarza,lecz sama piekła bochenki w piecu.Ojej,piec rozgrzany na wypiek chleba,wymarzone miejsce na drzemkę.Jankowi było na nim jak u pana Boga za piecem.I w ogóle nie chciało mu się z pieca schodzić i ratować królewnę.Prawdopodobnie od tego czasu mówi się o leniuchach,że są piecuchami.Ale ja wam mówię że piecuchowie trudnili się kiedyś przydatnym i uczciwym rzemiosłem.Piecuch był rzemieślnikiem trudniącym się budową,czyszczeniem i naprawianiem pieców,by ludziom dobrze służyły.O takim jednym piecuchu mieszkającym w Karkonoszach teraz wam opowiem.
Ludziom jest w domu przy ciepłym piecu najprzyjemniej,kiedy na zewnątrz panuje pieska pogoda.W Karkonoszach zwykło sięmówić na taką pogodę diabelskie wesele.Z bramy piekiellnej wyjeżdża diabelski orszak weselny na wichrowatych koniach,aby diabelscy weselnicy zatańczyli sobie piekielnego oberka na bożym świecie.Gromy im do tego bębnią na wszystkich chmurnych werblach a wichura wyje i pogwizduje do tańca we wszystkich kominach.O rety,kiedy się czarci żenią,świat sięmiota w piekielnej mocy.Wiadomo,że na takąpotańcówkę sztani biorą tylko kompanów doświadczonych,znających świat.Niedoświadczonych zostawiają w domu.
Daremnie mały diabełek-czeladnik dopraszał się podczas jednego diabelskiego wesela,aby go również wzięli na ten szatański bal.Nie wzięli.Ale diabełek chwycił się ogona wichrowatego konia i w ten sposób przemycił się na ten świat.Leciał z dizbelskim orszakiem weselnym nad polami,łąkami,chałupami i dworami.A kiedy sztani rzucili się w wir tańca nad polaną w ciemnym lesie mały diabełek nie utrzymał się i spadł na łeb na szyję.Nic mu się nie stało.Spadł w puszysty śnieg.Tylko zimno zrobiło mu się okrutnie,że mu diabelska sierść stanęła dęba.
"Czy jest to mały jeżyk,czy nie jest to mały jeżyk?" zbójcy przyglądali się diabełkowi ze wszystkich stron,W tym strasznie zimnym bożym świecie chwycił się nikłej smugi dymu,po której trafił do ogniska zbójników.
"Ma sierść jak jeżyk,oczy świecą jak rysiowi,rogi koźle i śmierdzi na sto wiorst jak tchórz," zbójcy łamali sobie głowę nad diabełkiem,nie wiedząc,gdzie go zaszeregować.W końcu ich naczelnik zdecydował: "Nie ma znaczenia,co to jest.Ważne,że jest malutkie i wśliźnie się wszędzie,gdzie wielki zbój nie dostanie się.Wyćwiczymy go sobie do otwierania komór i spiżarni."
I w ten sposób z diabełka czeladnika fachu palacza stał się terminatorem zbójnickiego rzemiosła.Początkowo to terminowanie u zbójników podobało nu się.W zbójnickiej jaskini śmierdziało piekłem jak w domu,w królestwie Lucyfera a zbójnikom było na rękę,że ich podopieczny jest czarny jak sadza i dzięki temu prawie niewidoczny na nocnych zbójnickich eskapadach.Diabełek jeszcze ze szkoły piekielnej pamiętał różne zaklęcia,które teraz bardzo im się przydały.Wystarczyło,że powiedział: "Abra kadabra szydło dratewka," a żadna dziurka od klucza nie była dla niego zbyt ciasna.W komorach i spiżarniach pachniało zgoła inaczej niż w piekle.U starostów w komorze wisiały kiełbasy i słonina,w młynie pachniały odpustowe i weselne kołacze a w chałupie,gdzie pradziadek wyrabiał i suszył kozie serkina sitkach,tak pachniały papryka,czosnek i pieprz,że diabełek aż rozpływał się z rozkoszy.
Ludzie nie mogli wpaść na to,jaki szkodnik rabuje ich spiżarnie a z kurników wybiera jajka i drób.Daremnie nastawiali sidła i pułapki.Diabełek tylko szepnął zaklęcie:
             "Sezamie,proso,żyto,
               Wpuść mnie i niech nie boli to!"
A nastawione wnyki puszczały pazurek lub ogonek diabełka a zbójnicy mogli wypychać worki tym,co znaleźli w komorach.
"Do licha,mamy we wsi cwanego,kutego na cztery nogi rabusia," beształ pradziadek nieznanego nicponia za każdym razem,kiedy znajdował tylko parę diablich kudłów w zastawionych sidłach z serkami.
'Najprawdopodobniej jest to jakiś łasy i wielki czarny kocur," sądziła prababcia.Postanowili schwytać tego złodzieja.Prababcia,aby zwabić złodzieja napiekła całą plecionkę pachnących kołaczy,a pradziadek przygotował siatkę na swoje serki paliwce.Prababcia wzięła na szkodnika miotłę,pradziadek laskę i zaczaili się.
I doczekali się.Zbliżał się odpust i zbójnikom w czarnym lesie również zachciało się smakołyków.Posłali więc sewgo podopiecznego do wsi na łup.
Diabełek szedł,w ciemnościach nie było go widać.Zamruczał swoje zaklęcie:"Abra kadabra szydło dratewka," wśilznął sie do komory a nos zaprowadził go wprost do serków śmierdzących kusząco.Jadł z takim apetytem,że aż mu się uszy trzęsły."A mam cię,łotrowskie kocisko!" krzyknął pradziadek i palnął laską mierząc w błyszczące ślepia.A prababcia z miotłą wpadła do komory za nim.Diabełek tak się przeraził,że zapomniał wszelkie zaklęcia i chciał wziąć nogi za pas.Uchylał się przed uderzeniami laski i miotły aż trafił na drzwi do sieni.W sieni był rozpalony piec chlebowy.Diabełek nie czekał i skoczył w płomienie.Tamtędy dostanie się do piekła.Z paleniska skoczył do komina a kominem na dach.Ale słoneczko rozjaśniło już boży świat,świecąc na błękitnym niebie tak silnie,że diabełek wystraszył się  i z powrotem schował w kominie.Kominem spadł do pieca,a z pieca z obłokiem sadzy i popiołu pod nogi prababci.Pradziadek chwycił go za rogi i krzepko trzymał.Ale co z tym fantem?
Prababcia zamiótłwszy popiół i sadze wzięła się za swoją pracę,zastanawiając się stale nad tym,co z tym czarnym straszydłem zrobić."Co by nie było,jest jeszcze małe," rozważała.Kurcząt,koźląt,cieląt i wnucząt oraz prawnucząt wypielęgnowała więcej niźli miała palców u rąk.Więc nagle żal jej zrobiło się małego diabełka."Na dwór,na śnieg nie wypędzimy go.A później zobaczy się.Może sobie wezmą go komedianci gdy przyjadą na wiosenny jarmark.Tak czy owak w zeszłym roku zgubił się im,kiedy byli ze zwierzyńcem i karuzelą."
"Ale co z nim zrobić u nas w chałupie?" troszczył się pradziadek."Będzie mi pomagał przy ogniu i z popiołem," zdecydowała prababcia,"i tak nie rusza się od pieca.Sierść ma jak miotła kominiarska,a chleb piecze się daleko lepiej od kiedy wymiótł nam komin i piec."
I tak się stało.Diabełek przerzucił się z rzemiosła zbójnickiego na zduńskie.A ponieważ był mały i łatwo mieścił się w piecu,wymiatał i naprawiał piece sąsiadom w całej wsi.W ten sposób zaczął trudnić się potrzebną i uczciwą pracą wśród ludzi.
Tyle że kiedy pewnego razu nad wsią przeleciało piekielne wesele,chwycił się znowu ogona wichrowego konia i odleciał z diabelskim orszakiem aż do bram piekieł.Ale biada mu,piekielny odźwierny go do piekła nie wpuścił."Ten nie jest jednym z nas.Ten pachnie darem bożym!" Po prostu,diabeł podczas swojej pracy przy piecu przesiąknał zapachem chleba i chlebem pachniał mocniej niż diablim łotrostwem.
Nie pozostało mu więc nic innego,niżwrócić w góry między ludzi.Nauczył się również mówić po ludzku i innych prac przy picu.Dosłużył się też przydomku,ludzie zaczęli go nazywać piecuchem.A ponieważ w Karkonoszach psia pogoda,którą tutejsi ludzie nazywają dizbelską żeniaczką jest każdą zimą,dlatego zdunów tam stale jeszcze nazywają piecuchami."-Tłumaczył Andrzej Magala,tekst przepisany z tablicy.

Stajemy,czytamy,robimy zdjęcia,podziwiamy widoki i piękne sopelkowe krople na świerkach.Dość długo tu jesteśmy,ale czyż można nie zachwycać się takim pięknem?


















































Po bardzo długiej sesji zdjęciowej,powoli idziemy dalej.Droga delikatnie wspina się coraz wyżej i okrążając szczyt Kraví hory.Kiedy docieramy do przecinki leśnej,naszym oczom ukazuje się przepiękny widok na Śnieżkę i sporo innych szczytów.Szkoda,że akurat tam  nie świeci słońce.No cóż nie można mieć wszystkiego.My mimo to cieszymy się tym co widzimy.Tu robimy sobie pierwsze zdjęcia z "kija" to znaczy selfie.Sprawia nam to niesamowitą radość,więc postanawiamy zrobić sobie takich zdjęć dzisiaj jeszcze kilka.






































Po zdjęciach i podziwianiu widoków,znów wędrujemy dalej.Droga wyraźnie zakręca,pnąc się cały czas ku górze,jednak my docierając do kolejnej bajki,nie osiągamy szczytu.By dotrzeć do dziurkacza na Kraví hoře,trzeba iść według wskazówek z mapki.Czyli wejść na ścieżkę znajdującą się na wprost bajki "Jak Karkonosz-duch Karkonoszy zaprzyjaźnił się z ludźmi."
Stajemy więc na wprost ławki z bajkowym Karkonoszem i tablicą z bajką w czterech językach.Odwracamy się o 160 stopni i żadnej,ale to żadnej ścieżki nie widzimy.No cóż,nasypało śniegu,więc zasypało ślady-tak dedukujemy.Stajemy przy bajce,czytamy,robimy zdjęcia aparatami i selfie też,śmiejąc się przy okazji niesamowicie.Trzeba przyznać że nie jest to takie łatwe jakby się zdawało-na telefonie nic nie widać,ręka boli i drży itd,itd...
Po kilku próbach udaje nam się zrobić zdjęcia,ale co z dziurkaczem? Radek postanawia pójść przez śnieg i odnaleźć szczyt.Ja zostaję i grzecznie na Niego czekam,

"Bajka Ciesielska-Jak Karkonosz-duch Karkonoszy zaprzyjaźnił się z ludźmi.
Kiedyś bardzo,bardzo dawno temu Karkonosz gonił kłusownika,który kładł wnyki w jego królestwie.A ponieważ wtedy jeszcze nie było nart,pozostawił władca gór po całych Karkonoszach porządne ślady po swych ogromnych buciorach tak na szczytach jak i w dolinach.Od tego czasu trzeba w Karkonoszach wspinać się pod górę i schodzić w dół po drogach i ścieżkach częściej brukowanych kamieniami niż wyścielonych miękkim mchem.
Karkonosz jest bardzo kontent z tego powodu:"przynajmniej nikomu do mego królestwa nie będzie chciało się chodzić."Do dzisiejszego dnia ma tam gdzieś w skałach wysoko nad lasami swoją posiadłość.Jest to gospodarstwo z prawdziwego zdarzenia.W stajni trzyma konie z białymi i czarnymi grzywami.Białogrzywe są wietrzne a czarnogrzywe rozwożą po niebie pierzyny chmur ciężarne deszczem.Ale to jeszcze nic,ma jeszcze ognistego ogiera wożącego na grzbiecie burzę.Kiedy ten ogier wykrzesa kopytem iskrę ze skały całe niebo przecina błyskawica jakby je ktoś mieczem rozciął na pół.W sieni u Karkonosza stoi wielka szafa,w szufladach której trzyma pogodę tak jak kupiec kasze i mąki..Ma tam większe i mniejsze krople deszczu,płaki śniegu i jeszcze dużo innych nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych,którymi szczodrze obdarza świat,kiedy się rozgniewa.Na dachu ma koguta nawoływacza,który codziennie rano pieje budząc śpiochów i przywołując na niebo słoneczko.W taki sposób Karkonosz żyje tam sobie jako udzielny władca Karkonoszy.I jako sprawiedliwy ojciec opiekuje się ptakami i zwierzętami czworonożnymi i wielonożnymi.I tylko nad dwunożnymi kiedyś kręcił głową z niedowierzaniem,kiedy mu z siekierami i piłami wtargnęły do rewiru:
"Kto to widział? Co by tu mogły robić,by przeżyć i móc pracować?Nogi mają tylko dwie i gołe są jak święty turecki.Nie mają sierści ani pierza,by chroniły ich przed zimnem,ani dziobów i szponów,by nie zginąć z głodu.Czym będą się żywić?Jak na razie hałasu robią więcej niż sójki,więcej niż wrony,kiedy gromadzą się przed odlotem a nawet więcej niż jelenie na rykowisku jesienią." Podniósł do oka swoją dalekowzroczną laskę,by móc się im bliżej przyjrzeć.
Obserwował je przez dwa dni,ale dopiero trzeciego dnia wyprowadziły go z równowagi:"Ścinają drzewa,przewracają leśnym  nimfom łąkę do góry nogami.A przecież to jest sala  taneczna na bale podczas pełni księżyca!A kto to może wiedzieć,co mają zamiar tam zasiać?" zagrzmiał Karkonosz na przybłędów:"Hej,wy,tam! Tutaj od dawien dawna wiatr sieje ziarna!" Echu rozkazał natężyć słuch,by mogło powiedzieć co mu ludzie odpowiedzieli.Jednakże  odpowiedzi wcale nie pocieszyły go.Ponoc:"Nad górami zachmurzyło się,nadciągnęły czarne chmury.Wybudujemy sobie budę chroniącą od deszczu."
"Wygląda na to,że chcieliby tu zamieszkać," zamruczał pod wąsami Karkonosz."Przez cały czas,kiedy opiekuję się niedźwiedziami i łaniami panował tu boski spokój.Dwunogie istoty tłuczą teraz siekierami,tną piłami płosząc hałasem zierzynę i budząc pisklęta spiące jeszcze w jajkach.Trudno,nie ma innego wyjścia.Wypuszczę białogrzywe rumaki,niech im porządnie przewietrzą tę budę!"
Wietrzne konie przeleciały nad górami a ludzie mogli zbierać ze swej budy tylko drzazgi rozproszone po lesie.
"No i co,jaka jest reakcja? Pakują się już,by ciągnąć gdzieś indziej?" spytał się Karkonosz echa."Skądże znowu," odpowiedziało echo i uzupełniło:"Pnoć mają wybudować jeszcze lepszą budę,której nie zniszczą wichury.Zamiast kory świerkowej i gałęzi pokryją jeje dach słomianą strzechą." "Na taki dach wystarczy wypuścić ognistego ogiera.Kopytem ze skały wskrzesze iskrę a słomiana strzecha spłonie jak świeczka," odparł Karkonosz.Jak powiedział,tak się stało.
"Ponoć mają to wymyśleć jeszcze inaczej," meldowało echo."Budują mocną budę z ociosanych belek,które uszczelniają mchem,aby wiatr nie mógł przeniknąć do środka a na dach kładą gonty drewniane.W tym celu przygotowali już drewnianą kozę."
Tego Karkonosz nie mógł zrozumieć: "Pomimo tego,że moja stuletnia głowa jest stosownie do wieku mądra nie może tego pojąć.Przecież wiem,że koza ma rogi i sierść.A jesśli dwunodzy knują coś i zastawili na mnie drewnianą kozę no to wypada mi iść przekonać się na własne oczy."
Zrobił bardzo groźną minę,sięgnął po laskę i ruszył na przbłędów,by naocznie przekonać się co w jego rewirze knują.
Ale drewnianej kozy nie zobaczył.Zamiast tego miał przed oczyma coś przypominającego solidną ławę,na której ludzie ci przycinali i obrabiali drewno najróżniejszym sposobem przekształcając je w deseczki.Deseczki układali w stogi i przyciskali kamieniami.Ponoć gdy wyschną będą z nich gonty,którymi pokryją dach.Bez proszenia pokazali jak się to robi.Deseczki zasuwały się jedna w drugą jak łuski w szyszce.Będzie z nich dach,co nie przemoknie  a śnieg zsunie się z niego jak sanki z górki.
Karkonosz pochmurniał jeszcze bardziej.Wyglądało na to,że zamierzają zadomowić się na dobre w chałupie,która osłoni ich przed deszczem i wichurą.Tacy nie zadowolą się przekształcaniem polan w pola uprawne,z pewnością zaczną wiercić sztolnie pod ziemią w pogoni za złotem.Ale ludziom od tej ciężkiej i mozolnej pracy nie przybywało zmarszczek na czole.Zasiedli wokół czegoś,co przypominało wielką sakwę na tytoń.Skóra na tej rzeczy poskładana była w takie falbanki jak u muchomora pod kapeluszem.Karkonosz był ciekaw,co takiego w niej mają.
"To jest harmonia,panie zbójniku,wewnątrz skrywa się muzyka," wyjaśnił mu ktoś z tych ludzi."Aby nam przy pracy nie było smutno casami sobie zagramy i zaśpiewamy." Po czym tę rzecz tak rozciągnął,że aż fałdy wyprostowały się i po krainie rozniosła się piosenka.
"Nie macie tam uwięzionych jakichś ptaszków?" spytał podejrzliwie Karkonosz.
"Skądże.Śpiewamy swoimi gębami a harmonia nam do tego przygrywa," wyjaśnił któryś z nich.
"A może zaśpiewa pan z nami,panie zbójniku.Przecież musi być panu smutno samemu w tych lasach."
Karkonosz sam nie wiedział czemu ma się więcej dziwić: czy temu instrumentowi,który wygrywa muzykę chociaż nie ma dzibów,czy temu,że ludzie myślą sobie,iż jest rozbójnikiem.Z drugiej strony nie było się czemu dziwić.Nie był ubrany jak na ducha gór przystało.Brodę i wąsy miał rozczochrane jak porosty zwisające z gałęzi drzew,na płaszczu przylepione resztki mchu z łoża,buciory zabłocone od przdzierania się przez torfowiska a na kapeluszu uwił sobie gniazdo gołąb leśny.Może właśnie dlatego drwale zaprosili go między siebie,aby z nimi zaśpiewał.Przecież wyglądał równie biednie jako oni a wiadomo,że biedny biednego nie okradnie a pana by się bali.Dlatego chętnie w tym zbójnickim przebraniu Karkonosz wśród nich został a przy następnej piosence był już z nimi za pan brat.Potem sam sobie rozkazał wpaść do matki pająków by poprosić ją,aby zaszyła dziury w spodniach nicią z pajęczyn.A to dlatego,aby ci dwunodzy nie oczernili go-tak jak się niekiedy między ludźmi zdarza."-Tłumaczenie Anrdzej Magala,tekst przepisany z tablicy.










































































Czekam więc na drodze na Radka.Rozglądam się,robię zdjęcia,mijają mnie narciarze z psami,które podbiegają do mnie by się przywitać.Czas mija a Radka nie ma.
Po dość długim oczekiwaniu,Radek wyłania się między drzewami.Idzie w moją stronę po swoich śladach,a kiedy do mnie dociera,pytam,czy znalazł dziurkacz? Szeroki uśmiech na Jego twarzy mówi wszystko-znalazł i zrobił sporo zdjęć.Skoro się udało,idziemy dalej.Radek opowiada mi,że na szczycie gdy wejdzie się na ambonę to można podziwiać przepiękne widoki na całą okolicę.Rozmawiamy i docieramy dość szybko do kościoła.
























Zatrzymujemy się przy murze okalającym cmentarz.Tu znajdują się szczątki z robitego niemieckiego samolotu,a na tablicach jest opisana historia owej katastrofy lotniczej.
Opisałam ją tu:
 http://podrozedanusiiradka.blogspot.com/2017/03/krolewna-z-lodowym-obliczem.html

Robimy zdjęcia i idziemy w kierunku świątyni.

Według legendy,w 1779 roku,odwiedził Malą Úpę cesarz Józef II.Monarchę zaskoczył widok zadbanych i wyjątkowo pięknych domów znajdujących się w osadzie.Zaczął więc wypytywać o źródła przychodów mieszkańców,ale ci nie chcieli mu ich zdradzić.Dziwne to bowiem było,bo ów region nie należał do bogatych.Po wielu namowach i obiecaniu wybudowania kościoła,mieszkańcy zdradzili cesarzowi tajęmnicę owego dobrobytu-był nim przemyt przez granice z Prusami.I tak w latach 1788-1789 w samym centrum gminy Malá Úpa,powstała barokowa świątynia,stając się dzięki temu jedną z najwyżej położonych w Czechach (975 m n.p.m.).Wezwanie św. Piotra i Pawła kościół zyskał w 1791 roku.Niestety 10 września 1806 roku o godz. 20.45 po uderzeniu pioruna drewniana świątynia spłonęła.Budowę nowej rozpoczęto od razu i 18 października 1807 roku odprawiono tu Mszę Św.W 1889 roku przeprowadzono zakrojoną na szeroką skalę renowację kościoła.Ostatni remont wykonano w 1986 roku,w trudnych warunkach.
Oglądamy świątynię z zewnątrz,robimy zdjęcia i zastanawiamy się nad dalszą wędrówką.Przystajemy jeszcze na sesję zdjęciową z figurą św.Jana Nepomucena,a po niej,spoglądamy na mapę.






































Według mapy,chcąc wejść na Haide powinniśmy wrócić do mostku,przy którym wcześniej Radek mówił,że jeśli przez niego przejdziemy,to najprawdopodobniej dotrzemy do Haidy.Wracamy więc.Przechodzimy przez stok narciarski z wyciągiem orczykowym i docieramy do owego mostku.Spoglądamy na siebie przez chwilę i przechodzimy na drugą stronę.Wspinamy się ku białej łące.Szlak jest ubity przez niewielki ratraczek,widać na nim ślady butów,więc idziemy.Najpierw dość dobrze nam się idzie,ale gdy jesteśmy na środku łąki,nasze nogi zaczynają się zapadać po kolana.Oj ciężko jest tak iść,a jeszcze na dokładkę zrobiłam się głodna.Jestem zmęczona i burczy mi w brzuchu.Radek widząc moją minę-muszę kiepsko wyglądać-stwierdza,że Haide możemy sobie odpuścić dzisiaj.Skoro miał być delikatny spacer,to na dziś wystarczy.Jestem Mu wdzięczna za to :) Idziemy przez las,kierując się ku Pomeznim Boudom.


Pozdrawiamy Majeczkę :)



















Leśna droga wyprowadza nas w pole-dosłownie.Kiedy zaczynamy iść przez przez pole,znów zaczynamy się zapadać w śniegu po kolana.Stwierdzam,że nie dam rady tak iść.Wracamy do leśnego skrzyżowania dróg i wchodzimy na zaśniżoną drogę wiodącą w kierunku szosy.To był dobry wybór,bo droga pomimo tego,że zaśnieżona,to i tak lżej się po niej idzie niż przez pole.Docieramy nią do asfaltu,przechodzimy na drugą stronę i skrajem wędrujemy ku Pomeznim Boudom.










Na przystanku skąd mamy autobus,jesteśmy 40 minut przed czasem.Wyjmujemy więc kanapki i termos.Posilamy się i odpoczywamy,nabierając sił.Pogoda się zmienia.Sine,cięzkie chmury zawisają nad miejscowością Malá Úpa.Dobrze że nam dopisała pogoda :)
Kiedy przyjeżdża nasz autobus,wsiadamy do niego,kupujemy bilety do Kowar i jedziemy,wracając do Polski.Podróż mija nam szybko i bezproblemowo.W Kowarach namy prawie godzinę na busika jadącego do Jeleniej Góry,idziemy więc do marketu na małe zakupy.w ten sposób umilając sobie czas oczekiwania.Kiedy zbliża się pora przyjazdu busika,idziemy na przystanek i tu już czekamy na niego,a kiedy przyjeżdża,wsiadamy do niego i jedziemy do Jeleniej Góry.
Tak kończy się nasz dzisiejszy,delikatny i krótki spacer.Kolejny już niebawem,więc do zobaczenia.
Pozdrawiamy wszystkich serdecznie i cieplutko,życząc miłej lektury :)

Danusia i Radek :)

Link do filmiku :
https://photos.google.com/share/AF1QipMyULiI4Y-AcMG64R-rwfmhdOqwyjv-2Fq0iA53gUn-WJapRvEGpn3iFEOdSG9c2w/photo/AF1QipNRhp3QtyFgeeGtwq6KhSa2yBmzIMHOLtdT3lcn?key=NDNkRk5DUjJ3eUpFQVEyZWFwVWxuUl9xZ1cyWWRR



4 komentarze:

  1. Oh jak miło że tak uroczyście wypiliście Boberka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Macieju rozczaruję Cię,Boberek wrócił cały do domu....i jeszcze stoi....

      Usuń
  2. Kawał drogi to było aż się zmęczyłam oglądają. Było zimowo i bajkowo - super.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zimowo,bajkowo i pięknie,ciut męcząco,ale tak właśnie ma być:)
      Pozdrawiam Olu :)

      Usuń