Niestety nie wzięłam jej ze sobą :(
Pytam więc,dlaczego o nią właśnie chodzi?
I wyszło!!!
Okazuje się,że w piątek 23 stycznia 2015 roku,odbędzie się spotkanie z tłumaczami "Księgi Ducha Gór",w Szklarskiej Porębie,w Muzeum Karkonoskim,w Domu Carla Hauptmanna.
Piątek mam wolny,mówię więc Radkowi,że przyjadę razem z książką i będziemy mogli uczestniczyć w spotkaniu.
W tygodniu,rozmawiając z Heniem przez telefon,wspominam Mu,że w piątek jedziemy z Radkiem do Szklarskiej Poręby,na spotkanie z tłumaczami książki i po krótkiej rozmowie Heniu powiedział,że pojedzie z nami.
I tak nadszedł piątek :)
Wstaję więc wcześniej niż zwykle w wolny dzień i spoglądam w okno,a tam-biało!!! Śnieg okrywa wszystko.Jestem w szoku,bo wczoraj gdy wracałam z pracy padał delikatny deszczyk,a tu tyle śniegu.Szok!!!
Piję kawę,oglądam swój serial i po nim powoli idę na stację kolejową.Pociąg mam o 10:32,na stacji jestem sporo przed czasem.Chodzę po dworcu,robię zdjęcia i czekam,czekam i czekam....
Przyjeżdża pociąg jadący do Wrocławia przez Zgorzelec-jestem zaskoczona,bo on powinien był odjechać z Lubania o 8:54,a jest 10:21.To się nazywa SPÓŹNIENIE!!!!
Chodzę sobie dalej i czekam.
Z drugiej strony budynku podjeżdża pociąg,który kończy w Lubaniu.I dopiero po sprzątaniu,będzie odjeżdżać w kierunku Wrocławia,ale on ma odjazd o 10:56.Wciąż czekam.
Przez megafon coś mówią,ale niczego nie można zrozumieć :( O 10:45 przyjeżdża pociąg z Jeleniej Góry,jadący do Węglińca i nie jedzie dalej,stoi.
Mija 11-ta i w końcu przyjeżdża mój pociąg.Wsiadam do niego,rozsiadam się wygodnie i kiedy podchodzi do mnie Pan Konduktor,kupując bilet,pytam Go dlaczego takie spóźnienie? Bąknął,że tak wyszło,że zima itp...na co ja stwierdzam,że zima nie tylko drogowców zaskakuje....
Jadę.Piszę do Radka smsa,rozmawiam chwilę z Heniem przez telefon,umawiając się z Nim na później i wczytuję się "bohaterkę" dzisiejszego dnia.
"Opowieść piąta.
Jak Duch Gór po zamieszaniu na jarmarku w Jeleniej Górze pomógł starej Gottwaldowej umrzeć w pokoju.
Czas jak prządka znów odwinął jesień z kądzieli i kolejny raz nawinął ją na kołowrotek.
W górze ponad łąkami na grzbiecie Karkonoszy niosły się uderzenia wichru,podobne głuchym prychnięciom pustych rogów.A na dole podmuch wiatru wymiatały wieśniakom podściółkę ze stodół i rozrzucały ją po okolicy.
Między wiejskimi chałupami zwisały ku ziemi ogołocone gałęzie drzew owocowych.A tu i ówdzie dawały się słyszeć podwójne uderzenia cepów na klepiskach.
W Kotlinie Jeleniogórskiej nastało babie lato.Na tyle spóźnione,że gałązka krzewu róży przed domkiem nauczyciela z Cieplic jeszcze w październiku nosiła na wpółotwarte kwiaty,chociaż liście były już zakurzone i pożółkłe.A Duch Gór z ochotą zwoził ze swoich ustronnych,świszczących wiatrem wyżyn wszelakie zioła i korzenie w doliny,by sprzedawać je gospodyniom z miasta i okolicznych wiosek.
Pewnego dnia zjeżdżał w tylko sobie właściwy,zawadiacki sposób zdezelowanym,zaprzęgniętym w kozła wózkiem po wyboistej ścieżce do Miłkowa,gdzie natknął się na gapowatego wieśniaka i jego cwanego brata,który właśnie przyjechał z gościną z Wrocławia.
Idąc wiejską drogą do gospody bracia rozmawiali akurat równie głośno,co nieprzychylnie o Duchu Gór.A miejski rzemieślnik,który na wsi nosił się oczywiście bardziej odprasowany i wypachniony,niż na co dzień,gromkim śmiechem okazywał zuchwałe pragnienie,by wreszcie stanąć oko w ok z tym całym Liczyrzepą.
Więc i sam Duch Gór,w postaci zgarbionego zielarza posuwając się za skrzypiącym wózkiem,poczuł nieprzepartą chęć,by temu wielkomiejskiemu gałganowi pokazać swoje prawdziwe oblicze-i to od tyłu.
Gdy tak z pozoru obojętny,z wielkim,zielonym kapeluszem na głowie,przeturkotał obok braci,za przydrożnym płotem zbierali się osłupiali miejscowi chłopi,gdyż wśród konarów bezlistnej jabłoni pojawił się jakiś człowiek albo inny bazwstydnie goły stwór,któremu mniej zależało na pięknym wyglądzie z przodu,a bardziej na tym,by skoncentrować wzrok przemądrzałych pyszałków na sromocie wylotu swego układu trawiennego.
Zdębiali wieśniacy długo nie mogli nasycić się tą obrzydliwością.
Tymczasem zielarz ze swoim osobliwym pojazdem pełnym leczniczych ziół i korzeni oddalił się pospiesznie,po czym zrobił dłuższy postój dopiero przed apteką w Cieplicach,a potem w wiejskim browarze w Kunicach.
Gdy tylko niezwykły starzec z ogromnym,zielonym kapeluszem na głowie zasiadł za stołem,narobił hałasu co niemiara,bo natknął się tam na siwowłosego,kalekiego kataryniarza,który w minionej,wielkiej wojny stracił oko i rękę.
Robiąc słuszny użytek z zarobionych właśnie pieniędzy Duch Gór dał się poznać jako tęgi moczymorda.A po zjedzeniu dającej krzepę grochówki pełnej świńskich uszu,które dokumentnie schrupał zębiskami,wpadł na pomysł,by wraz z kalekim weteranem zawlec się do Jeleniej Góry,rozgonić na cztery wiatry tamtejszy jarmark i wystrychnąć na dudka całe miasto.
Najpierw siwą jak wełna brodę bezokiego grajka ubarwił żółtym,chińskim warkoczykiem.Dokładnie taki sam,niczym jasny język ognia,zapłonął nagle na czubku głowy rybałta.
Wnet tajemniczy laborant,z wózkiem zaprzężonym w kozła maszerował ulicą Długą na jeleniogórski Rynek,krok w krok za jęczącą melodią kataryniarza.
Nie wypadało tutaj, by w wózku były miejscowe zioła,korzenie albo wonne kamienie,więc ze skrzynek wyjmował jedynie zagraniczne towary.
Już z racji samej niezwykłości pojazdu parło doń mnóstwo ludu.
Jego stary wózek był tyleż wielki,co i nieforemny,a poza tym po sam szczyt pokryty długaśnymi kudłami,jak skóra starego kozła.
Rosnący wciąż tłum tłoczył się także dlatego,że kaleki starzec oraz gruby posiadacz gęstych brwi pod zielonym rondem kapelusza,z coraz to mniejszych naczyń wyjmowali coraz to większe rzeczy.
Najpierw belki i stojak do zbudowania potężnego kramu.Potem bardzo kosztowną płachtę-kolorowy dywan z Kowar,którego użyli na przykrycie drewnianej konstrukcji.
I już po chwili przed samą ratuszową piwnicą,niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,wyrosło z ziemi niezwykłe pomieszczenie.A zatkawszy jeszcze wszelkie dziury i szczeliny oraz zabiwszy ćwiekami każdy prześwit,przez nikogo nie widziani mogli dalej robić swoje.Po chwili zza drogocennej,barwnej zasłony rozbrzmiewał przede wszystkim dziki odgłos rogu,jakby ryczała tam setka trąb.Te przedziwne fanfary spędziły na Rynek kolejne tłumy ciekawskich.Wszyscy mężczyźni,kobiety i dzieci wprost wybiegali z domów.A nawet najczcigodniejsi jeleniogórscy mieszczanie-w tym miejski pisarz oraz rajcy i kto tam jeszcze z miejscowej elity tęsknił za zaspokojeniem głodu ciała-odbywający spacer do ratuszowej piwnicy,by łyknąć na podwieczorek małe co nieco,zatrzymywali się z otwartymi ustami i oczekiwali rzeczy niebywałych.
Hałas rozbrzmiewający z osłoniętego kramu przeszedł w donośne pojękiwania katarynki weterana,który wystrojony figlarnie jak chiński bożek,obracał korbą swojego instrumentu na wysokim podium obok zadziwiającego straganu.Dźwięki te stawały się coraz bardziej natarczywe,jakby to była janczarska muzyka,która po siedemkroć,odbijając się od szczytów domów wokół Rynku,doprowadzała drobnych handlarzy spod miejskich podcieni do szewskiej pasji.
Na ogromnym szyldzie,który w oka mgnieniu wyrósł nad tym niezwykłym kramem,choć nikt nie zauważył,by parała się tym jakakolwiek ludzka ręka,stało napisane,że tutaj tanio sprzedaje się towary ze wspaniałego,sułtańskiego miasta Wenecji oraz z cudownych ogrodów Kaszmiru,a nabywając kamienne kwiaty Indii można cieszyć się siłą i długim życiem,zdrowiem i szczęściem oraz uniknąć ran i bólu.
Dało się także przeczytać o kamieniach,które przez samo tylko położenie na chorym miejscu mogą uleczyć każdy wykwit na twarzy albo złamanie nogi.Ponadto pozwalają one usunąć wszelką troskę w ten sposób,że-o ile po roztarciu na proszek spożywane są z mlekiem-w człeku do cna przygnębionym budzą marzenia o raju i już na ziemi raczą wizją niebiańskiej wspaniałości.
Oczywiście wśród tłoczących się gapiów narastały głuche i pełne podziwu szepty.
Cały Rynek był już zapchany ludzkimi głowami tak ciasno,jak garnek grochem.
Wszyscy coraz bardziej otwierali usta ze zdziwienia.Także dlatego,że hałas w okrytej dywanami budzie wciąż się wzmagał.
Aż wreszcie wystąpił sam zielarz,ale już nie w uprzedniej,pokracznej fizjonomii,ponurej ociężałości i z filcowym nakryciem głowy,lecz jako frant z piekła rodem,w jedwabiach pełnych falbanek,zostrą szpadą na złotym pasku,z zaczesaną w szpic i czarną bródką i aksamitnymi włosami powiewającymi nad bladym czołem.Jednym słowem:jako jeden z tylekroć przez ducha Gór wykpiwanych Walonów.Wystąpił naprzód przy wtórze przerażającego hałasu muzyki i krzyku ludzkiego tłumu-najbardziej obłędnych ze swych czarodziejskich sztuczek,które zachowuje jedynie na wyjątkowe okazje.
W jednej chwili zamilkły wszystkie instrumenty i całe ludzkie mrowie.W głębokiej ciszy,która zapadła nad Rynkiem,wyraźnie niosły się wypowiadane miłym głosem słowa zachęty wyelegantowanego Walona.I choć brzmiały nieco z obca,to były doskonale rozumiane.
-Oto jest sygnet,szanowne signora tego piękności wielkiej miasta!-krzyczał uśmiechnięty.-Strzeże od wielkie nieszczęście...Jest wspaniałe miasto nad morzem...Lubeka...si signori...Jedna kupiec nosił ten pierścień na palec...i ten pierścień raz mu się zgubił...A mógł się ten człowiek z tego nie śmiać...to by żył jeszcze...,mógł sobie siedzieć w domu...,gdyby następnego dnia nie spotkał go bandzior w ciemnej ulicy i go nie zadźgał...
Ponad zdumionymi głowami wykrzykiwał dalej długą historię o kamieniu lśniącym czerwienią,szlachetnym hiacyncie,który pochodzi z wyspy Sucota.I że w miśnieńskiej krainie znajduje się pewien wspaniały zamek,który wzniesiony został na pustych wewnątrz kolumnach z tegoż hiacyntu,by uchronić go przed ogniem i zgnilizną.
Pokazał też cudowny orli kamień,który dźwięcznie zagrzechotał w jego ręce,ponieważ w jego pustym wnętrzu znajdował się mniejszy kamyczek.Wyjaśnił jeszcze z nęcącą przychylnością,że takie kamienie można znaleźć tylko w orlim gnieździe.A jemu trzeba by zań sporo zapłacić,ponieważ kamień ów dodaje mocy matkom w bólach porodowych.I że w wielu miastach trzyma się go dla wspólnego dobra w ratuszach,by wypożyczać potrzebującym kobietom.
I tak demonstrował coraz to nowe kamienie,które zaraz też w mig rozchwytywano.
-A tu jest chelidonier-nieomal śpiewał nad tłumem-która można znaleźć tylko w sierpniu tuż przed pełnią księżycu w żołądek młodej kukułka!
Czasami zapomniał cudzoziemskiej swady i mówił tak,jak zwykli gadać prawdziwi chłopi z gór:
-Ten tu maleńki zwierz nigdy wam nie zdechnie!
Ale zaraz się opamiętał i ciągnął dalej gładko:
-To zaś jest cud cudów...śliczna,mała panienko...Tak,ty tam w tłumie...wsadzasz ten mały,,okrągły kamyczek do kącika oka obok skroni...skwapliwie niech pokręci się tam w środku..i każdy pyłek,który chciałby uwierać twe urocze oczęta,umknie precz,jak zając przed psem!
Wyciągnęło się z tysiąc rąk równocześnie.Zaś wszyscy mężczyźni zapragnęli tego kamienia,który noszony w torbie czynił trzeźwym nawet wówczas,gdy wysączyło się całą baryłkę piwa albo wina.
Wszystkie kobiece ręce powędrowały zaś do góry,by dosięgnąć ziela,co do którego Walon zapewniał,że roztarte ostrzem noża i dosypane do pieczonej kiełbasy,niechybnie dopomaga w poczęciu chłopca.
Kupowano także stroje,które niskich ludzi natychmiast czyniły o stopę wyższymi.I inne,które pozwalały dziewczętom wypełnić skromny dotąd staniczek,a mężom-sięgnąć aż do kostek nia tylko ich łydkom i rękom.
Kupowano też peruki,które najgrubsze nawet nochale przybliżały do wzorca piękności.A zbyt krótkie-wydłużały.
I ów żwawo poruszający się Walon demonstrował ta sam na sobie przed mnóstwem zadziwonych oczu.
Potem wywijał i łopotał dywanami,które każdego mogły zabrać w bezpieczną podróż.Zapewniał,że jeśli wejdzie się na nie w odpowiednim momencie,to uchronią przed upadkiem i niechybną śmiercią.Odejmują także drżenie członków.A jeśli wytrwale wysiedzi się na takim kobiercu całą bezksiężycową noc,to włosy i brwi staną się pysznie krzaczaste.
Z tłumu coraz liczniej wyciągały się ręce,chociaż wśród ludzi krążył już z tysiąc takich cudownych drobiazgów.Walon rozdawał za bezcen pobłyskujące klejnoty.
A im obficiej z kieszeni mieszczan płynęły strumienie pieniędzy,tym wyżej rosły przed napierającym ludem stosy to nowych kosztowności.
Przybysz sprzedawał także cypryjskie wino.A na wszystkich rogach Rynku pojawili się naraz uśmiechnięci Murzyni częstujący owocami południowymi,nie bacząc na październikowy wiatr,który hulał ponad głowami,gdyż z powodu natłoku wielu setek stóp zajmujących plac,przy ziemi nie było już dla niego miejsca.
To był wreszcie prawdziwy jarmark!
Między ludźmi zaczęły dymić kociołki z kiełbasą.We wszystkich zakątkach placu powstały w ludzkiej ciżbie stoiska z tysiącami rodzajów pierników i świeżego ciasta.
Tak to jeden krzykacz z jednookim kataryniarzem postawili na nogi i trzymali w radosnym wrzeniu całe stare,dobre miasto-Jelenią Górę.
Wkrótce wszystkie knajpy oraz drzwi domów pełne były uszczęśliwionych niewiast i mężów,którzy trzymali w rękach kupione przed chwilą,zaczarowane przedmioty.Albo próbowali już na sobie działania cudownych kamieni.Radowały się też ponętne damy w wystawnych sukniach.A grupy wyrostków z piszczałkami i gwizdkami w ustach wzmagały do granic wytrzymałości okrzyki i hałas,który nastał w mieście wraz z występem przygarbionego laboranta w niezwykłym kapeluszu i kalekiego kataryniarza.
W końcu waloński kuglarz wrócił tanecznym krokiem do swojego kudłatego wózka stojącego w środku obłędnego,jarmarcznego zamieszania.Jak przystało na prawdziwie wytwornego cudzoziemca w odzieniu pełnym falbanek,teraz miał na głowie pstrokaty,skórzany kapelusz,niczym młody,wenecki doża.Wnet chwycił wózek,który do ostatka opróżniony nie dziesięcio-,ale już chyba tysiąckrotnie.Ponieważ jego uchwyty były wygięte ku ziemi,ludzie mogli teraz wyraźnie zobaczyć,że owa taczka była właśnie żywym kozłem z podniesionymi tylnymi nogami,za które można było go pchać przed sobą.
W chwilę później cudzoziemiec z czarną jak sadza brodą,uśmiechając się łaskawie,przy wtórze jarmarcznych okrzyków upojonej młodzieży oraz radosnego uniesienia dostojnych starców dosiadł kozła,którego grzbiet okrywał purpurowy aksamit.Wśród wymachiwania rąk,serdecznych wiwatów i kwiatów rzucanych ze wszystkich niemal okien słychać było nawet bicie dzwonów na kościelnych wieżach.Ale tak naprawdę dźwięk ten wywoływały jego skrywane uderzenia butów w strzemiona.Objechał całe miasto kłaniając się z wdzięcznością,aż w końcu ulicą Długą pogalopował w kierunku Cieplic,w drogę do domu.
Tymczasem dla jeleniogórzan cała ta fantasmagoria jeszcze nie miała dobiec końca.
Ludzie musieli bowiem najpierw oprzytomnieć i powrócić do swojej-bynajmniej nie zaczarowanej-codzienności,zanim spostrzegli,że byli obładowani korzonkami i podartymi szmatami,pospolitymi kamykami i mchem,zasuszonymi salamandrami i żabami oraz zleżałym nawozem...
Ale październik był tego roku przepiękny.
Duch Gór tylko śmiał się do siebie.Wkrótce nawet zapomniał o swoim żarcie.Przywdział już swój strój wędrowca i znów znalazł się w pobliżu witriolejni.
Ale w górskich dolinach zostało jeszcze coś do zrobienia.
Miało się ku zimie.A zima szykowała się tego roku bardzo ostra.
Niektóre liście chciały już opaść z drzew,A niejeden schorowany człowiek-do grobu.
Także stara,kaszląca matka od Gottwaldów chciała umrzeć.
W wysuszonych,kościstych rękach trzymała trzyletniego wnuczka,leżała zwinięta na zapiecku i pojękiwała z bólu.
Na zewnątrz,po ścianach drewnianej chatynki,która przycupnęła w głębokiej dolinie,hurkotał śnieżny wicher,a miało się ku wieczorowi.Staruszce wydawało się,że to idzie jej mąż.
Zanim zamieszkała w tej nędzy,stary Gottwald,który we wsi był kowalem,dawno już zgnił bez grobu gdzieś na polu bitwy,wśród końskiego ścierwa i odłamków granatów....
Przez niskie,pokrzywione drzwi wciskała się do wnętrza dobrotliwa twarz otoczona ciemnymi,zmierzwionymi włosami.
-Nie ma się czego bać,kochana pani Gottwald...To ja,wasz stary kum!-rzekł głęboki,ciepły głos.
-o mój Boże...mój Boże!-westchnęła staruszka-Ciągle nędza...tylko bida i narzekania...ciągle nędza...przez całe,podłe,długie życie...Toż sam Bóg wie,że lepiej by mieć tę bidę i mękę już za sobą!
Próbowała wytężyć wzrok,by lepiej widzieć gościa swymi szklistymi oczami i dygocząc przeciągnęła się powoli w swoim barłogu.
-Chciałabyś już pewnie pójść do grobu za swoim kowalem.Stary kum pozwolił sobie na dość szczególny żart.Ostrożnie rozsupłał przyniesiony ze sobą tobołek zawiązany w dużą,czeską chustę i wyjął z niego błyszczącą klatkę dla ptaków,w środku natychmiast zaśpiewała słodka ptaszyna.
-Że też...Czyś ty mi tu jakiego kanarka przytargał?-zapytała staruszka z zapiecka,a jej śmiertelnie blada twarz gapiła się już na czarną od dymu powałę,gdzie dziadek przymocował pobłyskującą klatkę.
-A tak...Przyniosłem ci kanarka!
Mały,żółty ptaszek świergotał i pogwizdywał wesoło.
-Masz tu tego złotego ptaka,bo...otóż...Był sobie pewien człowiek,niejaki Petrus Forschegrund...i tak długo słuchał tego świergoczącego ptaka,aż całkiem zapomniał o czasie i przegapił swoją śmierć....A jak ty teraz tak jęczysz z bólu...
Nie dokończył swojej mowy,tylko usiadł cicho na ławie przy piecu,by samemu też posłuchać śpiewu kanarka.
Więc i staruszka zasłuchała się w słodkie trele.
Złoty ptaszek śpiewał pod okopconą powałą w zapadającym nad ziemią mroku.
Po chwili zapanowała głęboka cisza.
I tylko kornik,ten robak zwiastujący śmierć,zachrobotał w futrynie drzwi.
A złoty kanarek znów śpiewał.Świergotał wesoło kręcąc główką.
Bladej staruszce w barłogu zdawało się wtedy i widziała to swymi pustymi,zamglonymi oczami,że cały świat i wszystkie rzeczy w jej szarej,nędznej izbie zaczęły delikatnie pląsać jak w zwierciadle wody,w górę i w dół,niczym poruszane lekko niewidzialną ręką.
Wydawało jej się reż,że wraz ze śpiewem ptaka wzbiła się nad ziemię i unosiła się gdzieś w chmurach.
To była cudowna przemiana.
Zaś milczący,leciwy wędrowiec bez ruchu siedział wsparłszy głowę na rękach.
A potem przed oczyma staruszki,jakby na stole,zaczął płonąć złoty,ciepły płomyczek.Nadal był to ten sam złoty ptaszek,który ciągle śpiewał swoją piosenkę.
Lecz po chwili kobiecina znów się ocknęła.Szeptała słowa,których nie można było zrozumieć.A potem powiedziała na głos.
-Ja się śmieję!
Bo złoty ptak wciąż śpiewał i śpiewał.
Stara Gottwaldowa widziała kołyszącą się na zewnątrz,kwitnącą gałązkę gruszy,z cicha ocierającą się o maleńkie szybki okna.
I wydawało się jej,że grusza jest jakby rajskim drzewem,chociaż nosiła tylko drobne,śnieżnobiałe kwiatki.
Z każdym oddechem jej wnuczka wracały błogie wspomnienia,które stawały przed jej gasnącymi oczami.Coś takiego jeszcze nigdy nie zdarzyło się w tej chacie pogrążonej w cichym mroku.
Mały,złoty ptak śpiewał i świergotał bezustannie.
Zrobiło się już późno,gdy siedzący na ławie wiekowy,zamyślony wędrowiec wreszcie się poruszył,podszedł do okna,by chwycić z zewnątrz nieco mętnego blasku mogącego choć trochę oświetlić stary śpiewnik i zanucił chropowatym głosem jakąś dawną,kościelną pieśń.
Jak każdego wieczoru,do ciemnej i ciasnej izby weszli wreszcie młodzi ludzie-syn Gottwaldowej,jego żona i dwójka ich chłopaków-którzy w wichrze naznosili z lasu kupę drewna.W chacie nadal było cicho,bo przełknąwszy rano po grubachnej pajdzie chlaba i jednym hauście wody,młodzi przynieśli ze sobą do domu tylko głód i pragnienie.
Nie śpiewał już ani złoty ptak w klatce u powały,ani starzec przy oknie z książką w rękach.
Śpiewnik leżał jeszcze rzucony na parapet,gdy młoda kobieta zapaliwszy szczapę koło pieca,naraz podniosła krzyk.
Wszyscy spojrzeli na babcię i jeden po drugim stanęli wokół leżącej na przypiecku.
Stara Gottwaldowa rzeczywiście przeoczyła własną śmierć,słuchając radosnego śpiewu ptaka.Leżała teraz z zupełnie odmłodzoną twarzą.Bezpowrotnie zdążyła ułożyć się w wieczności,jak w łóżku.
Tego wieczoru mieszkańcy ubogiej chaty czuli się w niej tak,jakby na wszystkich ławach leżał złoty pył.I jakby gdzieś w ukryciu,pośród zimowej nocy,ciągle słychać było daleki,delikatny,ptasi śpiew.
A młoda kobieta widziała potem we śnie szeroko otwarte niebo.I zobaczyła babcię idącą nad chmurami w niebiańskim,jasnym blasku.
Tak to niekiedy w kamiennych,cienistych dolinach Karkonoszy Duch Gór pomagał strapionym,których kochał,służąc im w trudach okruszyną radości spływających z wysp szczęśliwych."-jest to jedna z dziewięciu opowieści z "Księgi Ducha Gór"-Carla Hauptmanna,przetłumaczona przez Panów: Emila Mendyka i Przemysława Wiatera.
Mimo zaczytania,dostrzegam błąd na wyświetlaczu-godzina iście wczesna,a przecież mamy już prawie południe.I można by rzec,że to wszystko jest sprawką Ducha Gór...wszak już dojeżdżam do Jeleniej Góry.Za oknem,pojawia się krajobraz jesienny,bez odrobiny śniegu...
Wysiadam z pociągu i idę do domu,gdzie witam się z Tatkiem Radka,smażącym naleśniki.Piszę smsa do Radka,że już jestem.W odpowiedzi,Radek podał mi miejsce i czas,skąd mnie i Henia zabierze,po pracy.Powiadamiam o tym Henia i czas do spotkania spędzam na rozmowie z Tatkiem :)
A później,niedługo przed wyjściem zaczął sypać śnieg i Jelenia Góra otulała się powoli białą kołderką....
Wychodzę wcześniej-wolę poczekać,niż się spóźnić.Idę białymi ulicami,robię kilka zdjęć i kiedy jestem już na miejscu,podjeżdża Radek i za chwilę przyjeżdża autobus,z którego wysiada Heniu.Zabieramy Go i jedziemy do Szklarskiej Poręby.
Mimo sypiącego śniegu,droga mija nam dość szybko i bezproblemowo.Na miejscu jesteśmy przed czasem.Robimy więc kilka zdjęć na zewnątrz i dostrzegamy po drugiej stronie ulicy znajomą sylwetkę-to Emil-jeden z dzisiejszych bohaterów.Znamy Go jako wędrowca szlakami jakubowymi,przewodnika sudeckiego,a dziś poznamy jako tłumacza i bardzo nas to ciekawi.Czekamy więc na Niego,witamy się z Nim dopiero wchodzimy do budynku Muzeum,gdzie jest ciepło i przytulnie.Spotykamy tu Krzysztofa-witamy się z Nim.Ściągamy kurtki i idziemy obejrzeć wystawy.
Na parterze oglądamy wystawę Beaty Stankiewicz-Szczerbik "Kilka Autoportretów Emocjonalnych".Po obejrzeniu wystawy,stwierdzamy,że bardziej by pasowała ta,którą myśmy widzieli,będąc tu w maju,w ubiegłym roku,a relację można obejrzeć tu:
http://podrozedanusiiradka.blogspot.com/2014/05/dom-dwoch-braci.html
Wchodzimy na piętro.W jednej z sal,gdzie znajdują się obrazy Wlastimila Hofmana,poustawiano krzesła,ławy i stół.Zajmujemy sobie miejsca i korzystając,że do rozpoczęcia spotkania jest jeszcze trochę czasu,idziemy obejrzeć resztę pomieszczeń Muzeum.
O Domu Carla i Gerharda Hauptmannów można przeczytać tu:
http://www.domhauptmannow.pl/o-muzeum/
Sala powoli się zapełnia.
Wśród przybywających,odnajdujemy znajomych Jolę i Sławka.Powitania,chwila rozmowy i spotkanie się rozpoczyna.
Gospodarze Muzeum witają gości i przekazują prowadzenie spotkania Pani Sandrze Nejranowskiej z Wydawnictwa Ad Rem,która przedstawiła nam czterech bohaterów dzisiejszego wieczoru: Carla Hauptmanna-pisarza,Emila Mendyka i Przemysława Wiatera-tłumaczów książki i miejsce-bo Duch Gór właśnie tu,w Karkonoszach mieszka,a nie chadza po nizinach mazowieckich :)
Mi przyszło na myśl,że jest jeszcze piąty bohater-dom.Dom,w którym pisarz sto lat temu napisał "Księgę Duch Gór" :)
Prowadząca spotkanie zadaje pytania obu Panom,o pracę nad tłumaczeniem książki.
Przemysław Wiater stwierdził,że On tekst tłumaczy dosłownie 1:1.Emil natomiast stwierdza,że tłumaczony tekst dosłownie,nie byłby zrozumiany.Trzeba uwzględnić językowe skojarzenia.I tak dwa różne charaktery tłumaczeń stworzyły dzieło,utrzymane w równowadze pomiędzy dosłownością,a językiem literackim.To jet Ich trzecie tłumaczenie "Księgi Ducha Gór"-bo jak stwierdził Emil,że z Księgą jest tak jak z bigosem,im częściej odgrzewany,tym smaczniejszy-poprawione wydanie,z wieloma przypisami,wyjaśniającymi,niektóre szczegóły i opisy miejsc,niezrozumiałe dla czytelnika spoza Dolnego Sląska .
Emil został zapytany czy kiedyś zastanawiał się nad napisaniem swojej książki z legendami?-stwierdził,że myślał o tym...
I tak dzięki pytaniom Pani Sandry,dowiadujemy się,że podczas pierwszego tłumaczenia,długo nie można było znaleźć tytułu dla książki.Największe szanse miał "Rzepiór",ale ostatecznie zwyciężył Duch Gór,co w obecnych czasach stało się marką regionu.
Słuchamy,czytanych przez Panią Sandrę,wybranych fragmentów Księgi,którą każdy z nas może odczytać na swój,niepowtarzalny sposób i dzięki temu odkryć różne jej poziomy.Przy okazji padło pytanie,czy jest to książka dla dzieci? Pan Przemysław zażartował,że powinny ją przeczytać tylko bardzo niegrzeczne dzieci...
Po wielu tu zadanych pytaniach i odpowiedziach,prowadząca oddała głos "sali",mówiąc przy tym,że wśród przybyłych są dwie pisarki:Małgorzata Lutowska i Joanna Maria Chmielewska.Mnie ucieszyło nazwisko Pani Lutowskiej-czytałam Jej książki,a jedną mam.Mówię więc do Radka,żeby wyjął kajety,bo właśnie nastąpił czas na podpisywanie książek-bo przecież tłumacz,to też autor tekstu :)
Jako jedna z pierwszych,moja "Księga Ducha Gór",zostaje podpisana przez Pana Przemysława Wiatera-z dedykacją i przez Emila,który na moje pytanie dlaczego tylko się podpisał,odpowiedział,że On nie umie pisać :) Dziękuję :)
Kiedy dostrzegam Panią Małgorzatę Lutowską,proszę Ją o mały wpis do kajetu,mówiąc przy tym,że czytałam Jej książki,a "Powierzony klucz" mam w swojej biblioteczce i,że jest mi ona bliska,bo jest w części o moim rodzinnym mieście,o Lubaniu :) Stosowny wpis ląduje w moim kajecie,za co dziękuję :)
Spotkanie powoli dobiega końca,pora więc wracać do domu.
Żegnamy się ze znajomymi,Henia zabierają Jola ze Sławkiem,a my dziękując za mile spędzony czas,opuszczamy Dom Carla Hauptmanna :)
O pisarzu Carlu Hauptmannie tak napisał Przemysław Wiater:
"Carl – Rübezahl.
Carl Hauptmann (11.05.1858 – 04.02.1921) doktor nauk filozoficznych, literat, współtwórca kolonii artystów w Szklarskiej Porębie. Urodzony w Szczawnie Zdroju pod Wałbrzychem, oczarowany został karkonoskim krajobrazem. Po uzyskaniu doktoratu z dziedziny filozofii postanowił, zachęcony sukcesami młodszego brata Gerharta, propagować swoje poglądy poprzez literaturę. Bracia zamieszkali w Szklarskiej Porębie Średniej, w starym, gruntownie wyremontowanym domu z majestatycznym widokiem na Karkonosze.
W twórczości literackiej Carl Hauptmann początkowo hołdował nurtowi naturalizmu, jednocześnie oddając się lirycznej zadumie i filozoficznym rozważaniom. W powieściach Mathilde (1902), Einhart, der Lächler (1907), Ismael Friedmann (1913) oraz w drobniejszych opowiadaniach i nowelach obok bystrego zapisu dnia codziennego występuje też głębia przemyśleń na temat sztuki, przyrody, uczucia, podobnie w jak dramatach symbolicznych Die Bergschmiede (1902), Des Königs Harfe (1903), Die armseligen Besenbinder (1913) oraz w poemacie Krieg. Ein Tedeum (1914), natomiast komedie mają w większym stopniu charakter realistyczny. Najbardziej znanym dziełem Carla Hauków pierwszego po śląskiej stronie klubu narciarskiego Windsbraut, który powstał w Szklarskiej Porębie w 1900 r.
Zagorzały pacyfista, protestował przeciwko bezsensowi pierwszej wojny światowej. W 1918 r. odpowiedział się za odzyskaniem przez Polskę niepodległości, co nie przysporzyło mu sympatii niemieckich nacjonalistów. Szklarskoporębskiego pisarza, który ponoć świetnie tańczył krakowiaka, z wieloma Polakami łączyły więzy przyjaźni, w tym szczególnie z Józefą Kodis - Krzyżanowską, którą poznał podczas studiów w Szwajcarii. Carl Hauptmann dokonał korekty literackiej niemieckiego tłumaczenia powieści Władysława Reymonta "Chłopi", co w l874 przyczyniło się do wyróżnienia jej polskiego autora w 1924 r. literacką Nagrodą Nobla.
Zimą 1921 r. pisarz nieoczekiwanie zmarł w swym azylu w Szklarskiej Porębie Średniej. Dziś znajduje się tutaj muzeum – Dom Carla i Gerharta Hauptmannów, które jest oddziałem Muzeum Karkonoskiego.ptmanna jest Rübezahlbuch – „Księga Ducha Gór” (1915); cykl pełnych refleksji legend opowiadających o karkonoskim Duchu Gór, przetłumaczony niedawno na język polski. Herr Duktur - "Pan Doktór", jak go w miejscowej gwarze nazywano, w twórczości chętnie wykorzystywał tutejszy dialekt ludowy.
Ten niewysoki, lekko przygarbiony pisarz o koziej bródce, pełnych żaru, niebieskich oczach, w rozwianym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, wędrował po licznych ścieżkach i knajpach Szklarskiej Poręby. Carl – Rübezahl, jak go żartobliwie przezywali przyjaciele, przez wiele lat żył skromnie, często tkwiąc po uszy w długach, a jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalał były jedwabne, wzorzyste kamizelki. Był miłośnikiem „białego szaleństwa”, jednym z pierwszych członków pierwszego po śląskiej stronie klubu narciarskiego Windsbraut, który powstał w Szklarskiej Porębie w 1900 r.
Zagorzały pacyfista, protestował przeciwko bezsensowi pierwszej wojny światowej. W 1918 r. odpowiedział się za odzyskaniem przez Polskę niepodległości, co nie przysporzyło mu sympatii niemieckich nacjonalistów. Szklarskoporębskiego pisarza, który ponoć świetnie tańczył krakowiaka, z wieloma Polakami łączyły więzy przyjaźni, w tym szczególnie z Józefą Kodis - Krzyżanowską, którą poznał podczas studiów w Szwajcarii. Carl Hauptmann dokonał korekty literackiej niemieckiego tłumaczenia powieści Władysława Reymonta "Chłopi", co w l874 przyczyniło się do wyróżnienia jej polskiego autora w 1924 r. literacką Nagrodą Nobla.
Zimą 1921 r. pisarz nieoczekiwanie zmarł w swym azylu w Szklarskiej Porębie Średniej. Dziś znajduje się tutaj muzeum – Dom Carla i Gerharta Hauptmannów, które jest oddziałem Muzeum Karkonoskiego."
Wychodzimy więc na zewnątrz,wsiadamy do autka i wracamy do domu.
Nasze spotkanie z bohaterami "Księgi Ducha Gór" dobiegło końca,ale z Duchem Gór spotkamy się jeszcze wiele razy idąc w góry :)
Do zobaczenia więc niebawem :)
Pozdrawiamy wszystkich gorąco i serdecznie,życząc miłej lektury :)
Danusia i Radek :)
A na koniec,karkonoski wiersz Carla Hauptmanna ze zbioru Aus meinem Tagebuch [Berlin 1900]:
Tłumaczenie Przemysław Wiater.
"Gdy idę w góry
Znikają troski
A słońce na niebie
Maluje mi zamki.
I nagle tamten cały świat
Pozostał gdzieś daleko.
Gdy idę w góry
Jestem tak wolny."
Cudowne bajanie z oprawą zdjęć......
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko i czekam na więcej :-P
Dziękuję Elu :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko i serdecznie :)